Katie Quinn Davies, "What Katie Ate. Prosta kuchnia w dobrym stylu", zdjęcia: Katie Quinn Davies
Miesiącami zwlekałam z kupnem anglojęzycznej wersji książki Katie Quinn Davies, jednocześnie będąc przekonana, że prędzej czy później trafi do mojej kolekcji. Kiedy zobaczyłam kilka tygodni temu, że została ona wydana w języku polskim, stwierdziłam, że to znak z niebios i muszę ją mieć. No i mam... i... trochę żałuję, że tak szybko poddałam się impulsowi i nie porównałam wcześniej obu wydań. Jeśli jednak spojrzeć na tą publikację bez porównań do oryginału, to na polskim rynku i tak jest to pozycja wyjątkowa.
Zacznę od łyżki dziegciu w beczce miodu. Na książkę Katie trzeba patrzeć w kategoriach albumu. Na jej klimat składają się nie tylko fotografie, ale również typografia i grafika. W związku z powyższym, przekład książki na inny język nie jest prostą sprawą. Wszystkie czcionki należy odtworzyć i zrobić to z należytym wyczuciem. Spójrzmy na okładkę i podtytuł książki. Porównajmy oryginał z wersją polską. Abstrahując od treści, czcionka jest inna, układ jest inny i nawet zdjęcie okładkowe jest ciut inaczej wykadrowane. Moim zdaniem, ten podtytuł sprawia wrażenie, jakby jego twórcy poszli trochę na łatwiznę, bo nie chciało im się za bardzo kombinować. Powiecie, że się czepiam i pewnie macie rację. Piszę to jednak dlatego, żeby ostrzec osoby, które miały w ręku wydanie anglojęzyczne, żeby dokładnie zastanowiły się, którą książkę chcą kupić. W polskiej wersji mamy papier kredowy, może nie jest on bardzo błyszczący, ale do matu też mu trochę brakuje. Nie mamy za to materiałowej zakładki, tego paseczka, którym możemy zaznaczyć wybrany przepis. Czemu? Nie wiem. Może to by były jakieś straszne koszty dla wydawcy. Plusy polskiego wydania to język polski, więc jeśli chcemy ją sprezentować osobie, która ma trudności z angielskim, nie ma co się wahać, bierzmy polskie wydanie. Drugi plus to cena, która jest niższa od oryginału. Minusy, wymieniłam wyżej. Nie prowadziłam zakrojonych na większą skalę badań porównawczych obu pozycji, więc w kwestii tłumaczenia i treści powiedzieć nic nie mogę.
Przejdźmy jednak do miodu, bo, bądź co bądź, mamy go całą beczkę. Książka zawiera różnorodne przepisy, których wspólnym mianownikiem jest to, że wybrała je Katie. Podzielone są ze względu na typ dania, tak jak to było u Lebovitza, ale mamy tu trochę więcej kategorii: śniadania, lunche, sałatki, kanapeczki i drinki, obiady, przekąski, przystawki i sosy oraz na koniec - desery. Każdy znajdzie coś dla siebie. W przepisach znajdziemy różnorodne warzywa, zioła, kasze. Można poczuć się zainspirowanym po dłuższym przeglądaniu książki. Gdzieś czytałam, że jest tu trochę niedostępnych, nieznanych nam składników. Osobiście nie mam takiego wrażenia, choć nie znam książki na pamięć i nie przeczę, że coś takiego może się zdarzyć. Myślę, jednak, że spokojnie w polskich warunkach 99% przepisów jest do przygotowania.
Zdjęcia są powalające, ale o tym wszyscy wiemy. Jest rustykalnie i niedbale, z okruchami chleba na stole i rozsypaną solą. Jakby banda wygłodniałych wielbicieli bloga Katie rzuciła się wcześniej na to jedzenie i dostała po łapach, bo przecież najpierw trzeba to sfotografować. Ktoś więc musiał odłożyć czubatą łyżkę sałatki z dzikiego ryżu, którą już zaczął sobie nakładać na talerz. Ktoś inny, speszony, odkłada nadgryzione ravioli z dynią. Ale jest też osoba, której udało się połknąć jeden pasztecik z wieprzowiną, jabłkiem i pistacjami, po którym na zdjęciu zostały tylko okruszki. Stare sztućce, słoiki służące za szklanki, drewniane deski i skrzynki - to wszystko tutaj znajdziemy. Dla kogoś, kto interesuje się fotografią kulinarną, fascynacja twórczością Katie Quinn Davies to etap obowiązkowy.
Na sam koniec, coś o samej autorce, która we wprowadzeniu opowiada o swojej drodze do wydania tej rewelacyjnej publikacji. Byłam zachwycona jej opowieścią o tym jak poszukiwała swojej drogi. Jak zapalała się do kolejnych pomysłów i weryfikowała swoje plany. Każdy kto pragnie żyć trochę bardziej po swojemu, odnaleźć swoje miejsce na ziemi i robić coś co lubi, uśmiechnie się pod nosem i odnajdzie w tej opowieści trochę siebie. Lubimy takie historie. Są pokrzepiające i dodają nam skrzydeł, wiary, że może i dla nas jest nadzieja. Nie będę zdradzać szczegółów, nie są to jakieś zaskakujące zwierzenia, ale myślę, że z przyjemnością usiądziecie na chwilę z Katie do stołu, żeby ich wysłuchać. A potem czeka Was wyśmienita uczta, która zaspokoi nie tylko Wasz głód, ale także zapewni wspaniałe wrażenia estetyczne. Tego Wam serdecznie życzę i gorąco polecam książkę.
Moja ocena: ***** (4,5/5)
Pół gwiazdki odejmuję za braki i różnice między wydaniem polskim a oryginalnym.
Jeśli jeszcze ktoś nie śledzi (no nie wierzę, że ktoś taki się znajdzie) - tutaj blog Katie. Znajdziecie tam też informacje o jej kolejnej książce, bo ta opisywana dziś przeze mnie to pierwsza jej publikacja, ale nie ostatnia.
Niedługo trzecia recenzja: "Moja francuska kuchnia" Rachel Khoo.
Niedługo trzecia recenzja: "Moja francuska kuchnia" Rachel Khoo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz