Rachel Khoo, "Moja mała francuska kuchnia", zdjęcia: David Loftus
Tarta, którą robiłam w poniedziałek (klik) to przepis właśnie z książki Rachel Khoo. To druga publikacja tej autorki po "Małej paryskiej kuchni", którą mam w posiadaniu. Jest coś takiego w Rachel Khoo, że od razu zapałałam do niej ogromną sympatią. Chyba po prostu uwiodła mnie historia, w której porzuca swoje brytyjskie życie i wyrusza do Francji, by tam uczyć się w sławetnym Le Cordon Bleu. Dorabia opiekując się dziećmi i pracuje w księgarni pełnej książek kucharskich. Czyż nie marzycie skrycie o takim życiu?
Rachel Khoo to dla mnie takie połączenie Julii Child i Nigelli Lawson. Łączy zamiłowanie do francuskiej kuchni, poparte solidną wiedzą i dyplomem z nonszalanckim i lekkim podejściem do gotowania. Coq au vin (kurczak w winie) w roli szaszłyków? Rachel przekornie puszcza do nas oko i podkreśla, że jej francuskie dania muszą mieć "a little twist" (być podrasowane, trochę szalone). Już widzę mdlejących Francuzów i wydobywający się z ich ust niemy krzyk "mon Dieu!!".
W pierwszej książce dostaliśmy porcję przepisów podzielonych w zależności od okazji przy jakiej serwujemy dania. W recenzowanej dziś "Mojej małej francuskiej kuchni" przepisy podzielone są w zależności od regionów, a mamy ich 6. Każdy rozdział poprzedza krótka notka, której towarzyszą szkice autorstwa Rachel. To takie małe przeurocze rysunki, które są jej znakiem firmowym i nadają całości niepowtarzalny urok.
Same przepisy są dość proste, a dania bardzo smakowite. Już mam zaznaczone kilka do zrobienia w pierwszej kolejności. Znajdziecie tu wszystko - i desery, i przystawki, i porządny obiad, przy którym dużo się nie narobicie. Pisałam już wcześniej o francuskich gulaszach i pieczonych mięsach. Uwielbiam je, bo są proste i zawsze wyborne. Sporo jest tu owoców morza i ryb. Ja ciągle nie jestem fanką takich dań, bo nie mam zaufania do świeżości takich produktów w naszych sklepach, ich specyficzny zapach, kiedy je obrabiamy wypełnia całe mieszkanie, a i smakowo jakoś ciężko mi się przekonać. Wolałabym więc, żeby kosztem tych przepisów było więcej dań wegetariańskich i mięsnych. Może jednak trzeba podejść do tematu inaczej i spróbować się zaprzyjaźnić z mulami? Może możecie polecić jakąś dobrą knajpę w Warszawie, gdzie kucharz odczaruje dla mnie owoce morza?
Wracając jednak do książki, wydana jest ładnie i w moim stylu, choć od strony typograficznej nie powala. Nadrabia oczywiście matowymi stronami, twardą oprawą i przede wszystkim fotografiami Davida Loftusa. Fenomen jego fotografii jest dla mnie ogromną zagadką. Przyglądam się im czasem, próbując rozgryźć czemu mi się podobają. Czasem widzę stylizację, która w innym wydaniu wydawałaby mi się nudna lub godna kanonów lat 90tych, a jednak u niego to przechodzi. Może naprawdę matowy papier, na którym prezentują się zdjęcia więcej wybacza? Loftus przy książkach kucharskich jest raczej minimalistą. Głównym tematem i często jedynym obiektem na fotografii jest danie. Nie bawi się w tysiące akcesoriów i skrzętnie dobierane tkaniny. A jednak w książkach, czy to Rachel, czy Jamiego, wszystko pięknie ze sobą gra. No i o to chodzi. Oprócz zdjęć potraw książkę uzupełnia porcja reporterskich ujęć z podróży i portrety Rachel Khoo. Wszystko poprawnie, z wyczuciem, klasycznie.
Tak więc, mniej więcej, prezentują się moje spostrzeżenia na temat książki i jej twórców. Polecam fanom francuskiej kuchni, którzy chętnie poznają ją we współczesnym wydaniu. Ja właśnie patrzę na przepis na owoce morza z kruszonką i zastanawiam się czy podjąć to wyzwanie czy nie? Chyba jednak zacznę od jakiejś sprawdzonej knajpki. Szkoda, że do Francji tak daleko :)
Moja ocena: ***** (4/5)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz