piątek, 25 maja 2012

Chata Wędrowca - Wetlina (Bieszczady)


Od dwóch tygodni na blogu nic się nie dzieje, a jednym z głównych powodów jest urlop, który miałam przyjemność spędzić w Bieszczadach. Główną atrakcją miała być oczywiście przyroda, bezludne szlaki (specjalnie unikałam weekendu majowego) i minimum kontaktu ze wszystkim, co leży dalej na północ. Przy dużej tolerancji dla pogody, która postanowiła, że odpowiednią temperaturą w te dni będzie 5 do 10 stopni i sporej tolerancji dla własnej mizernej kondycji, która spadała dramatycznie dzień po dniu i pokazywała, że mieszczuch nawet w Bieszczadach może poczuć się jak na Mount Everst, wiedziałam, że jest coś czego tolerować nie chcę i nie będę. Jeśli chodzi o jedzenie, ma być smacznie, sycie i w przyjemnej atmosferze.

Czasem zdarza się tak, że gdzieś wyjeżdżam, dzień po dniu tułam się od knajpy do karczmy, od karczmy do przydrożnego baru, od baru do ponoć dobrej restauracji, a po powrocie trudno wskazać mi miejsce, które mogłabym ze spokojnym sumieniem komuś polecić. Tym razem jest inaczej, co więcej, to miejsce jest stałym elementem mojej opowieści o tegorocznej bieszczadzkiej wyprawie. Miałam to szczęście, że przez zupełny przypadek trafiłam do niego już pierwszego dnia mojego pobytu, do Chaty Wędrowca w Wetlinie.

Oprawa, czyli wabik na Klienta

Chata znajduje się w centrum Wetliny, w sąsiedztwie kilku podobnych do siebie karczm/gospód/restauracji. Istnieje więc spora szansa, że wybierając się do jednej z nich ktoś Chatę przegapi, a to już błąd. To co do niej przyciąga to drewniany szyld, na którym reklamuje się sławetny naleśnik gigant i chyba właśnie ten napis dostrzegłam rano, by pod wieczór, schodząc ze szlaku, ostatkami sił czołgać się w tamtym kierunku.

Na parterze znajduje się pijalnia piw słowackich i czeskich, na górze - restauracja. Wnętrze restauracji jest bardzo przytulne i kameralne. Ciepłe światło, drewniane ściany, a na nich zdjęcia i ryciny. Dookoła mnóstwo bibelotów z innej epoki, które nie raz skłaniają do zabawy w zgadywanie do czego należy ich używać. Na parapetach książki i gazety. W wiszącym kredensie, za szklanymi drzwiami miód i inne przetwory. Wszystko dobrane z gustem i dobrym smakiem, nic dziwnego, że miejsce to zostało dostrzeżone przez dziennikarzy miesięcznika Weranda Country.

Menu to cała osobna opowieść. Ktoś kto je wymyślił miał łeb na karku i nie tylko o dania mi chodzi. Do rąk dostajemy złożoną na pół kartkę formatu A2 w barwach ecru i granatu, a na niej masę informacji. Od autoreklamy, czyli pochlebnych recenzji, listy wyróżnień (w tym certyfikat MADE IN BIESZCZADY) i opowieści "jak to się zaczęło", przez listę potraw, gdzie pomysłowe, rymowane nazwy kryją naprawdę smaczne, świeże dania, po telefon ratunkowy GOPR i rozkład jazdy pociągów turystycznych. Menu można wziąć pod pachę na pamiątkę lub jako wizytówkę, bo oprócz jedzenia Chata Wędrowca służy również noclegami. Bardzo to przebiegle pomyślane.

O naleśniku gigancie, który chce odwrócić uwagę od reszty

Źródło: http://www.facebook.com/ChataWedrowcaWetlina
Naleśnik gigant z jagodami to potrawa, która zdobyła wymieniony wcześniej certyfikat i można o nim z dumą mówić jako o bieszczadzkim produkcie lokalnym. Każdy kto lubi jeść i czasem oddalić się od domu poluje na takie smaczki. Naleśnik ów z naleśnikiem wydaje się mieć niewiele wspólnego, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Zamawiając go dostaniemy na talerzu gigantycznego racucha w towarzystwie śmietany i jagód. Nie radzę traktować go z wyższością i zostawiać sobie na deser, bo właściciele restauracji wiedzą, że nic nie drażni klienta tak bardzo jak fałszywa reklama i kiedy piszą gigant, giganta nam serwują. Nie bez powodu również podkreślają, że można zamówić połówkę owego giganta. Serdecznie polecam poprosić całość na dwie osoby. Wtedy dopiero zobaczycie o jakich gabarytach mowa. Co do samego smaku, jest to danie z serii tych, o których mniej więcej wiemy czego możemy się spodziewać, ale za każdym razem jesteśmy zaskoczeni jak pyszne może być coś tak prostego.

Jagody jednak, czy to na naleśniku czy w pierogach były dopiero na drugim miejscu mojej listy must eat w Bieszczadach. Na pierwszym miejscu był pstrąg. W Chacie wypatrzyłam go na Talerzu Wasyla. Smażony na maśle z ziemniakami i surówką. Na talerzu dostałam mniej więcej 300g rybkę w całej swej krasie. Silnie doprawioną solą i czosnkiem i na pewno czymś jeszcze. Trzeba było na nią chwilkę czekać, ale nie wymagajmy, żeby naprawdę dobre danie, po którym czuć, że ktoś poświęcił mu należytą uwagę, pojawiało się na stole w 10 minut. Do ryby zapiekane ziemniaczki i świeża sałatka. Tu też chciałam zwrócić na coś uwagę. Ładny, świeży ziemniak, świeża sałata, zielony ogórek, majonezowy dresing. To nie jest majątek. Nie jest to też coś trudnego do przygotowania. Powiedziałabym, że to nawet pewien minimalizm, ale człowiek ma wrażenie, że je warzywa dobrej jakości i bardzo za to restaurację ceni. Może to są urojenia, ale mam wrażenie, że sałatkę leżącą od rana od świeżo pokrojonych warzyw rozróżnić można i że robi to różnicę. Klient ma wrażenie, że coś zostało przygotowane specjalnie dla niego. Wracając do pstrąga, również polecam gorąco, poziom został zachowany.

Kolejne danie, które postanowiłam testować to marynowane polędwiczki wieprzowe. Miękkie, delikatne, bardzo gustownie doprawione. Do nich dressing. Podany osobno. Świeża sałatka. Znów strzał w dziesiątkę. Znów polecam z czystym sumieniem.

Jednak... widziałam tam coś, co mojego zachwytu nie wzbudziło i byłam zaskoczona, że w ogóle pojawiło się na talerzu klienta. Na szczęście nie był to mój talerz, ale talerz na tyle mi bliski, że pokusiłam się o degustację. Były to naleśniki z mięsem i warzywami. Naleśniki, które wyglądały jak naleśniki. Nadzienie zgodnie z opisem z mięsem i warzywami. Mięso mielone, solidnie przyprawione curry i złagodzone śmietaną. Nie porwała mnie ta kompozycja, a i porcja była taka, że zmęczony wędrowiec zdecydował się wtedy na zamówienie kolejnej potrawy, bo wbrew zapewnieniom obsługi do sycących nie należały. Do dziś nie wiem czy to wypadek przy pracy, czy ja po pierwszych doświadczeniach dostałam zwykłe, przyzwoite naleśniki, ale byłam już zbyt rozpieszczona wcześniejszymi daniami.

Slow food, czyli modne teraz słowa

Wśród różnych zapisków znajdujących się w menu znajduje się notatka pod tytułem Nasza Kuchnia a ruch Slow Food

Źródło: http://www.decare.pl/produkty-autentyczne
Cała idea tego ruchu jest jakąś tęsknotą za zerwaniem niepryskanego pomidora prosto z krzewu i wbiciem w niego zębów. Wyraża czasem nie do końca świadomy opór przed tymi nadpsutymi produktami, na granicach daty przydatności do spożycia zalegających na półkach supermarketów. Hodowanych nie wiadomo gdzie, nie wiadomo przez kogo, w jakich warunkach. O warunkach hodowli kurczaków i jaj nikomu chyba mówić nie trzeba. Jesteśmy jeszcze tym pokoleniem, które pamięta, że kiedyś było inaczej. Niektórzy mają wspomnienia związane z duszną szklarnią pełną zielonych ogórków. Ja takie wspomnienia mam. Mam też odruch wymiotny, kiedy wchodzę do pełnego ludzi i plastiku supermarketu i odruch morderczy, kiedy widzę, że kupiona rzodkiewka nie przetrwała dwóch dni w domu. Choć pozornie fajnie jest mieć dostępne przeróżne produkty przez cały rok, to wolałabym by ich nie było niż, by smakowały jak teraz. Do dziś czereśnie są najpyszniejsze, bo dostępne dojrzałe tylko w wąsko określonym czasie.

Slow food wspiera regionalne uprawy, chce by to co lokalne nie było wypchnięte przez to co globalne. Staje trochę wbrew myśleniu kategoriami zysków i strat. Nadaje wartość nie tylko samemu produktowi, ale i jego otoczeniu, historii, wytwórcom. Podkreśla, że oderwanie produktów od miejsc ich narodzin pozbawia je ich charakteru. Każe patrzeć szerzej. Jednocześnie pokazuje, że ograniczenia są dobre, a to już odważna teza we współczesnym świecie, gdzie dorośli ludzie jak rozkapryszone dzieci chcą wszystko, już, teraz, pod dom, tanio.

Tego typu tęsknoty, pragnienia i bolączki siedzą gdzieś w trzewiach ludzi, którzy z różnych względów ideę slow food uznają za sobie bliską. Chata Wędrowca korzysta z lokalnych produktów, nie sprowadza na siłę składników, których nie ma. Naleśnik gigant to danie bazujące na tym co bliskie, bieszczadzkie. Proste jagody, tak łatwo dostępne do zebrania. Kucharz podkreśla, że zależy im na minimalnej obróbce produktów, żeby można było docenić ich prawdziwy smak. I o ile slow food nie jest słowem wytrychem, chwytem marketingowych, a w tym przypadku tak nie jest, to staje się pewnym drogowskazem, do ludzi, którzy kuchnie traktują podobnie jak my. Jeśli z odwagą wprowadzają swoje deklaracje w życie i dla swoich gości gotują z podobną filozofią to istnieje spora szansa, że jedzenie tam będzie dla nas dużą przyjemnością. Czego i Wam w Waszych podróżach kulinarnych życzę.

P.S. Slow food przełożył się na ideę slow blogging, więc gratuluję wytrwałym, którzy czasem w sieci chcą przeczytać coś dłuższego niż nagłówek z portalu internetowego.

12 komentarzy:

  1. slow blogging też mi się podoba!

    OdpowiedzUsuń
  2. my bardzo bardzo dziękujemy. dzisiaj natknęłam się na tę recenzję i prawie umarłam z wrażenia. jak miło. mamy dobrego kopa do dalszej pracy. senk senk! Ewa. Chata Wędrowca

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie miejsce jak Wasze broni się samo :) Mam nadzieję, że interes się kręci. Wam życzę sukcesów, a sobie więcej takich chat na drodze moich wędrówek.

      Usuń
  3. Popieram, pstrąg rewelacyjny! Niestety, na naleśniki miejsca już nie było. troszeczkę zabolało przy kasie, bo jednak 4 osoby jadły pstrąga:)) Ale smak wynagradza resztę :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Warto było, mimo wszystko, warto... :)

      Usuń
    2. No właśnie, wszystko wszystkim, ale zdecydowanie ZA DROGO!

      Usuń
  4. Byłam, jadłam, piwo piłam. I to nie raz, a prawie każdego wieczoru podczas mojego lipcowego pobytu w Bieszczadach w tym roku. Wrócę za rok, bo warto.

    OdpowiedzUsuń
  5. Droga Asiu, BIESZCZADY są PIĘKNE szczególnie jesienią zachwycają kolorową gamą lisci, ale chciałam napisac że : podoba mi się tu, prosto, szbko i smacznie, pozdrawiam B.

    OdpowiedzUsuń
  6. W kwestii jedzenia w rzeczonej Karczmie to jest na 3-. Naleśnik Gigant, może i z certyfikatem, ale kelnerka powinna poinformować co to jest faktycznie, smakowo jak talerz racuchów, a nie naleśnik. Placki ziemniaczane też troszkę z księżyca, raczej nie oczekuje kawałków ziemniaka w w placku, ziemniak powinien być starty. Na szczęście w Wetlinie jest kilka bardziej klimatycznych miejsc, z lepszą kuchnią, tańszych i ze zdecydowanie milszym podejściem do klienta.

    OdpowiedzUsuń
  7. A ja właśnie za tydzień tam się wybieram i to nie przypadkowo a specjalnie....
    spróbujemy, ocenimy sami :)

    OdpowiedzUsuń